Jeśli nie możesz uczynić z książek przyjaciół, zrób z nich dobrych znajomych

2016-12-03 12:00:00(ost. akt: 2016-12-02 20:22:32)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Nie przepadam za łzawym romansem o przewidywalnej fabule. W książce musi być ciekawa intryga, nieoczekiwane zwroty akcji, pełnokrwiści bohaterowie o bogatym wnętrzu i dużo wiedzy o życiu, o nas samych, o świecie, w którym żyjemy. O swojej przygodzie z książką pisze emerytowana polonistka.
Przygodę z książką rozpoczęłam – jak wielu czytających – już we wczesnych latach dzieciństwa, choć w moim środowisku i w tamtych czasach (lata pięćdziesiąte) nie było to takie oczywiste.

W większości domów moich rówieśników ówczesne kredensy wypełniały najczęściej jakieś kryształy, serwisy obiadowe czy inne durnostojki, ale na książki miejsca tam raczej nie było. A ja w swojej dziecięcej głupocie czułam się nawet gorsza od koleżanek z tego powodu, że w moim domu nie ma na półkach eleganckich naczyń, tylko same książki.

Przede wszystkim czytali rodzice i było to najczęściej głośne czytanie sobie nawzajem, gdy jedno w tym czasie zajmowało się jakąś domową czynnością, która nie przeszkadzała w słuchaniu. Mimowolnie słuchała też cała nasza siostrzanobratnia gromadka. Nawet swoje imiona – Tadeusz, Zosia, Danuśka – nosiliśmy na cześć książkowych bohaterów.

Dziś wiem, że te wieczory z książką to były wieczory z sienkiewiczowską trylogią, powieściami Prusa czy z ulubionym przez naszą mamę Kraszewskim (cyganka Aza szczególnie zapadła w moją dziecięcą pamięć, więc „Chatę za wsią” przeczytałam już potem sama w szkole podstawowej).

Mnie, najmłodszą z rodzeństwa, najbardziej interesowały wówczas książkowe ilustracje; najpiękniejsze – Jana Marcina Szancera – miał nasz domowy „Pan Tadeusz”. Lektury moich rodziców może już wówczas trąciłyby dla niektórych myszką, a ich gustów czytelniczych nie uznano by za szczególnie wyrachowane, ale dzięki nim właśnie już wtedy, we wczesnym dzieciństwie, otarłam się o naszych polskich klasyków. Z typowo dziecięcych książeczek zapamiętałam zwłaszcza jedną, której początek brzmiał: „Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie, jak tam chcecie. A ja przecież wam powiadam: krasnoludki są na świecie.” No, oczywiście, Konopnicka!

Jako samodzielna już czytelniczka jak większość dziewcząt przeszłam przez fascynację Anią Shirley i pochłonęłam cały cykl powieściowy z tym uroczym rudzielcem w roli głównej.

Dlatego z ogromną przyjemnością wróciłam do lektur szkolnych Lucy Maud Montgomery w życiu dorosłym, już jako nauczycielka języka polskiego. Jednak czytanie własnych lektur odbywało się najczęściej z poczuciem winy, bo kosztem czekających na sprawdzenie zeszytów i klasówek.

Niewiele też czasu pozostawiała mi na nie moja córka, dopóki nie opanowała samodzielnej sztuki czytania. A bez czytania nie było spania! To był codzienny rytuał jak mycie zębów. Ona również uwielbiała głośne czytanie; czytałyśmy więc po raz nasty ulubionego przez nią Niziurskiego tak, że np. „Sposób na Alcybiadesa” mogłam otwierać w dowolnym miejscu, rozpoczynać dowolnie wybrane zdanie, a Kamilka kończyła je z pamięci. Znała więc tę książkę dosłownie „na wyrywki”.

Dziś moja dorosła córka jest również nauczycielką, ale innego języka – hiszpańskiego. I to ona wprowadza mnie dziś w nowy dla mnie świat literatury hiszpańskojęzycznej, będąc obecnie głównym dostawcą moich lektur. Tak poznałam już znakomitą, choć trudną w odbiorze (bo to nowatorska narracja) powieść Jaume Cabre pt. „Wyznaję”, „Krawcową z Madrytu” Marii Dueńas, „Królową Południa” Arturo Perez Reverte i jego „Mężczyznę, który tańczył tango”.

Ogromne wrażenie wywarła na mnie proza Carlosa Ruiz Zafona, a zwłaszcza jego saga „Cmentarz Zapomnianych Książek” – o rodzinie barcelońskich księgarzy i antykwariuszy na tle burzliwej historii Hiszpanii pierwszej połowy XX wieku.

Przeczytałam wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu powieści tego cyklu: „Cień wiatru”, „ Gra anioła”, „Więzień nieba”. Wiadomo już, że w Hiszpanii ukazała się właśnie czwarta i ostatnia część sagi, której tytuł w tłumaczeniu z hiszpańskiego brzmi „Labirynt duchów” i będzie najobszerniejszym z dotychczasowych tomów. I tę właśnie sagę szczególnie polecam miłośnikom czytania, bo oprócz ciekawej fabuły, nietuzinkowych bohaterów, tragicznej historii narodu w tle opowieści, jest ona swoistym hołdem złożonym światu książek i literaturze, która przydaje magii naszemu codziennemu, nie zawsze kolorowemu życiu.

A skoro o magii mowa, muszę jeszcze wspomnieć o innym hiszpańskim cyklu powieściowym, tym razem z gatunku thrillerów. Jego autorką jest Dolores Redondo, a akcja wszystkich trzech części rozgrywa się w dolinie Baztan na północy Hiszpanii, w krainie Basków.

Główna bohaterka Amaia Salazar jest inspektorem policji i w każdym kolejnym tomie („Niewidzialny strażnik”, „Świadectwo kości”, „Ofiara dla burzy”) musi rozwikłać zagadkę kolejnej zbrodni, odkrywając jednocześnie mroczną przeszłość własnej rodziny.

Świat tych powieści to świat, w którym obok wydarzeń prawdopodobnych pojawiają się trudne do wyjaśnienia zjawiska i postaci, jakby rodem z miejscowych legend, a bohaterka główna nierzadko balansuje na granicy jawy i snu. Nie brak tu również silnych namiętności i typowo ludzkich słabości. Jednym słowem: świetny kryminał psychologiczny.

Mamy też swoją królową tego gatunku – Katarzynę Bondę, a zwłaszcza jej głośne cztery żywioły, z których dotąd ukazały się trzy tomy: „Pochłaniacz”, „Okularnik”, „Lampiony”. Przeczytałam już dwa pierwsze. Czekam w rodzinnej kolejce do czytania na tom trzeci żywiołów. A na czas oczekiwania przywiozłam właśnie od córki „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego. Też thriller. Oj, czy nie zaczynam być monotematyczna?

Nie przepadam jednak za łzawym romansem o przewidywalnej fabule. Musi być w książce ciekawa intryga, nieoczekiwane zwroty akcji, pełnokrwiści bohaterowie o bogatym wnętrzu i dużo wiedzy o życiu, o nas samych, o świecie, w którym żyjemy.

Mam też nadzieję, że audiobooki nie wyeliminują całkowicie książki tradycyjnej, bo dla mnie czytanie bez szelestu przewracanych kartek i zapachu farby drukarskiej jest jak jedzenie niedoprawionej potrawy, a głos lektora przeszkadza mojej własnej wyobraźni.

Na koniec podzielę się jeszcze jednym optymistycznym spostrzeżeniem. Mój szesnastomiesięczny wnuk Antoś ma już swoje pierwsze książeczki, oczywiście, takie z przewagą kolorowych ilustracji, a jego „czytanie” polega na przewracaniu sztywnych stron i wskazywaniu kotka, pieska, kaczuszki czy motylka.

Zauważyłam jednak, że zawsze kiedy znużą go już inne zabawy, wskazuje na półkę, domagając się swoich książeczek. Tak jest codziennie. Powstaje więc pewien rytuał, nawyk. I tak ma być! Mam zatem nadzieję, że mój wnuk Antoś również pokocha kiedyś czytanie.

Danuta Garczyńska




Źródło: Artykuł internauty

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Lidka #2126332 | 81.190.*.* 3 gru 2016 14:21

    Dzięki Pani Danusi ,która czytała nam fragmenty książek na lekcji języka polskiego ja sama dzisiaj nie umiem żyć bez czytania ich Pozdrawiam Pani Danusiu Pani dawna uczennica Dziekuję

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5