70 lat temu Armia Czerwona wkroczyła do Bisztynka

2015-01-31 11:06:09(ost. akt: 2015-02-02 09:10:08)
Radziecki żołnierz na pocztówce z Bisztynka napisał: Biszofstein, Wastocznaja Prusia. W tym mieście znajdował się sztab 3 frontu białoruskiego. W jednym z tych budynków mieszkałem ja.

Radziecki żołnierz na pocztówce z Bisztynka napisał: Biszofstein, Wastocznaja Prusia. W tym mieście znajdował się sztab 3 frontu białoruskiego. W jednym z tych budynków mieszkałem ja.

Autor zdjęcia: zbiory Bogdana Sadowskiego.

70 lat temu do Bisztynka wkroczyła Armia Czerwona. Stało się to wieczorem 29 stycznia 1945 roku. Za datę "wyzwolenia" w PRL uznawano dzień 30 stycznia. Przypominamy dziś co wówczas w mieście i okolicach się działo.
Bisztynek to jedyne miasteczko warmińskie, które po II wojnie światowej nigdy nie osiągnęło takiej liczby ludności jak przed wojną. W 1939 roku w Bischofstein mieszkało 3.163 osób. Bezpośrednio po wojnie liczba ta nie sięgała nawet 1.000, w roku 1980 - 2.300 a w roku 1996 - 2.800.Obecnie liczbę mieszkańców szacuje się na ok. 2.400 osób.

Jednym z powodów tego wyludnienia było wojenne zniszczenie miasta. Ostatecznie w perzynę obrócono 80% zabudowy starego miasta lub inaczej licząc 20% zabudowy całego miasta. Te rany widoczne są jednak najbardziej w okolicach dawnego Rynku, czyli w centrum miasteczka. Czy jednak wyłącznie Armia Czerwona była "winna" tym zniszczeniom? Okazuje się, że nie. Ale o tym niżej.

„Bardzo odważna”
Division Gross Dutschland

Oddziały 50 Armii Piechoty II Frontu Białoruskiego nadeszły do Bisztynka od strony wschodniej i północno-wschodniej, z kierunku wsi Łędławki, Sątopy i Wozławki. Atak na Bisztynek zaczął się od nalotu myśliwców nurkujących po południu 29 stycznia 1945 r.

Po co było walczyć o miasto bez garnizonu wojskowego i zupełnie niebronione przez oddziały niemieckie? Niektórzy historycy twierdzą, że radzieccy dowódcy chcieli stworzyć pozory ostrej walki o miasto. Inni, w tym ja, skłaniają się do twierdzenia, że radzieccy żołnierze nie mieli wiedzy o tym, czy w mieście są, czy też nie ma wojsk niemieckich. Tym bardziej, że jeszcze do przedpołudnia 29 stycznia 1945 roku oddziały Division Gross Deutschland tu były, ale zrezygnowały z stawiania jakiegokolwiek oporu wobec braku umocnień i elementów infrastruktury wojskowej pozwalających na obronę.

Jedyne umocnienia a nawet składy amunicji były po prostu ziemnymi okopami,do dziś zauważalnymi na skraju lasu miejskiego oraz w pobliżu Nowej Wsi Reszelskiej. Dziś są to miejsca eksplorowane przez poszukiwaczy militariów.

W publikacjach niemieckich, na temat zajęcia Bischofstein przez Rote Armee autorzy z wyrzutem pisali o „niezwykle odważnej Division Gross Deutschland”. Tak „odważnej”, że uciekła przez Armią Czerwoną i pozostawiła mieszkańców na żer czerwonoarmistów.

A uciekła na tyle szybko, że w okolicach dworców kolejowych w Sątopach i Bisztynku pozostawiła całe masy sprzętu wojskowego w tym czołgów Pantera utrwalonych na powojennych zdjęciach i we wspomnieniach polskich kolejarzy przybyłych później do Sątop.

Siedmioletni świadek
dokładnie pamięta dzień „wyzwolenia”

- Rosjanie wkroczyli do Bisztynka 29 stycznia miedzy godziną 19-tą, a 20-tą. Wcześniej miasto zostało ostrzelane z armat i z samolotów. Wiem, bo o godzinie 16-tej bawiłem się jeszcze koło Bramy Lidzbarskiej i Volksbanku. Starszy, kulawy mężczyzna przechodząc tam, został ostrzelany z broni pokładowej samolotu. Nie trafiono go. Wystraszony, bo kule z broni pokładowej uderzając w bruk ulicy, jakieś 3-5 metrów obok mnie, powstające przy tym iskry oraz huk strzałów spowodował, że przestraszony uciekłem do domu, tzn. chciałem uciec, ale w korytarzu domu nr 6, na trzecim stopniu w korytarzu stal wielki (jak dla mnie) pies, wilczur. To było za wiele, w tak krótkim czasie dla siedmioletniego chłopaka: huk broni pokładowej i warkot nurkującego samolotu, iskry z bruku ulicznego i zagradzający wejście do domu wilczur. Wiem ze mama musiała po tym moje spodnie wyprać - opowiadał Horst Roggli, naoczny świadek tamtych wydarzeń.

Pan Horst mimo, że miał wówczas zaledwie 7 lat, bardzo szczegółowo zapamiętał miejsca, gdzie uderzyły pociski artyleryjskie, bomby lotnicze i które z budynków zostały ostrzelane z broni pokładowej samolotów. Część tych śladów istnieje do dziś. Uważny obserwator zauważy je na ścianach kościoła ewangelickiego, na murach szkoły podstawowej przestrzelonej „na wylot” pociskiem artyleryjskim, ścianach dawnego dworca kolejowego oraz w pobliżu dawnego przejazdu kolejowego w kierunku Wozławek.

Horst Roggli w czasie pobytu w Bisztynku w 2005 i 2007 roku wskazał te miejsca i leje po bombach dziś porośnięte krzakami. Jego wspomnienia dowodzą, że radzieccy wojskowi skupiali się, atakując miasteczko, na elementach infrastruktury kolejowej. Ich zniszczenie (np. wysadzenie wiaduktów kolejowego na linii do Bisztynka w Sątopach oraz w Rokitniku w gm. Kiwity) miało uniemożliwić ucieczkę wojsk niemieckich.

Na dwa dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej do miasta były tu organizowane pogrzeby poległych żołnierzy niemieckich w kwaterze cmentarza ewangelickiego. 25 stycznia został ranny w walce pod Bisztynkiem a zmarł dzień później Oberfeldvebel Heinrich Blecher.

Pochowano go z honorami wojskowymi, wspólnie z innymi towarzyszami broni, prawdopodobnie 27 lub 28 stycznia 1945. W 2014 roku jego grobu szukał jego syn, ale po pochówku nie pozostał żaden widoczny ślad. Syn wziął ze sobą do Niemiec kilka grudek cmentarnej ziemi...

Nie wszyscy Rosjanie
byli potworami

We wspomnieniach pana Horsta Rosjanie potworami nie byli. Gdy w roku 2005 przechodziliśmy ul. Reymonta zatrzymał się i pokazał drzwi do jednej z kamienic. - To są te same drzwi, w które kolbą walili żołnierze radzieccy – powiedział. Ten dom pan Horst sprzedał mieszkającej w nim obecnie rodzinie, przed wyjazdem na stale do Niemiec w roku 1977.

- Zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich byłem w browarze z żołnierzem rosyjskim, który pożyczył od nas puste emaliowane wiadro, by nam przynieść pełne ciemnego piwa z tego browaru. Powiedział, że to dla dzieci. Widział, że nie mamy co jeść ani pić. Inny znów żołnierz przyniósł nam z apteki przy dzisiejszej ul. Reymonta (do 1945 r. Heilsbergerstrasse, czyli ul. Lidzbarska – przypis autora) pełny porcelanowy, litrowy dzbanek syropu malinowego. Ściślej mówiąc najpierw przyniósł troszeczkę spróbować, pytając się, czy to można jeść, czy to czasem nie trucizna. Ojciec, albo matka powiedzieli mu, że to syrop, który używano w aptece do wyrobu leków. Byliśmy bardzo zdziwieni i wdzięczni, gdy po dłuższej chwili przyniósł nam pełny dzbanek tego syropu. Powiedział: "dzieci, kuszajcie". Teraz, kiedy poznałem historie czynów popełnionych na ludziach przez niemieckich faszystów, łzy mi się kręcą w oczach, kiedy myślę o zachowaniu tych rosyjskich żołnierzy, mających tak wiele serca. Oczywiście było też inaczej... - opowiadał pan Horst.

Zbrodnia w gospodarstwie
pani Schultzki

Wspomnienia Horsta Roggli nie mogą zawierać drastycznych opisów, bo był przez rodziców chroniony przed takimi scenami. Rodzice zakazywali i jemu i młodszemu bratu wędrówek po mieście, ale nie zawsze mogli szkrabów upilnować. Chłopięca ciekawość czasem musiała zwyciężyć. Stąd zapamiętany widok trupa leżącego blisko Bramy Lidzbarskiej. Rosjanie nie pozwalali pochować tego mężczyzny. Był w mundurze niemieckim, ale pan Horst nie zapamiętał jakiej formacji. Zwłoki leżały na mrozie przez wiele dni. Pochowano ciało dopiero gdy, przejechała je ciężarówka i ...odpadła od nich głowa. Sam Horst wspomina, że jako dziecko nie zdawał sobie sprawy z grozy tej sytuacji i przyglądał się temu wyłącznie z ciekawością. Zmroził go dopiero widok głowy toczącej się po bruku...

Pan Horst nie wiedział wtedy nic o zbrodni popełnionej w gospodarstwie Katheriny Schultzki, na jednej z tzw. kolonii koło Bisztynka. W gospodarstwie tym, w okresie wojny pracowali m.in. polscy robotnicy przymusowi, kierowani zwykle do „bauerów”, czyli dużych gospodarstw rolnych, gdzie brakowało rąk do prac, bo mężczyźni walczyli gdzieś na frontach.

W dużym domu i zabudowaniach gospodarstwa Katheriny przebywało około 100 uciekinierów z powiatu reszelskiego i okolicznych. Byli to cywile uciekający przed Armią Czerwoną i zatrzymujący się czasem w domach dla odpoczynku i ogrzania się. Ogrzać się jednak nie mogli, bo nie palono w piecach, aby dym nie zdradzał Rosjanom, że ktos w domu jest. Do gospodarstwa tego, 30 stycznia przybyło kilku żołnierzy radzieckich. Razem z polskimi robotnikami przymusowymi urządzili sobie alkoholową popijawę w budynku, gdzie składowano drewno.

Do dziś nie wiadomo co tam się stało, jaka iskra spowodowała wybuch agresji czerwonoarmistów. Rosjanie rozstrzelali tam około 90 osób nie patrząc, czy są to kobiety, dzieci, czy starcy. Udział polskich robotników w tej zbrodni jest wspominany w niemieckich wydawnictwach z pewna pogardą. Polskie opracowania historyczne usprawiedliwiają ich pisząc, że „brali odwet na swych panach za niewolniczą pracę”. Z tej hekatomby ocalało kilka osób. Dwie z nich pod osłoną nocy uciekły do sąsiedniego gospodarstwa Antona Sommerfelda. Opowiedziały, co się stało.

Po wytrzeźwieniu żołnierze radzieccy przestraszyli się tego co zrobili. Zwłoki zastrzelonych znieśli do domu. Przywieźli z dworca kanistry z benzyną i wzniecili pożar domu.

Jeszcze latach 60-tych i 70-tych w tym miejscu, zwanym do dziś „spalonką”, młodzież urządzająca tam ogniska i biesiady znajdowała czaszki ludzkie. Małe czaszki...

Strzelali do księży,
wyciągali dziewczyny...

Jednym z uciekinierów był ksiądz Artur Schulz. Na rozkaz wojskowych władz niemieckich w styczniu 1945 r. opuścił swą parafię w Olecku. Z innymi mieszkańcami i swoją matką dotarł do Mrągowa a gdy i z niego trzeba było uciekać przybył do Bisztynka. Schronił się w budynku parafialnym zwanym dziś organistówką. Tam został zastrzelony przez radzieckiego oficera strzałem w czoło, z pistoletu, z bliskiej odległości. Gdy matka księdza Artura dowiedziała się o śmierci syna, natychmiast przyszła i znalazła go leżącego we krwi. Wspominała, że towarzyszące jej kobiety mówiły, że żołnierz, który go zabił, to był pijany komunista, mówił do kobiet przebywających wówczas w pokoju, że wszystkich zastrzeli, jeśli się nie uspokoją. Po tym tragicznym wydarzeniu nikt już nie został w domu parafialnym. Wszyscy udali się do innego budynku, gdzie też była duża grupa osób. O północy przyszli Rosjanie, świecąc latarkami po twarzach śpiących ludzi, wyciągali dziewczyny i młode kobiety, które musiały z nimi pójść. Powtarzało się to wielokrotnie...

Dzień przed wejściem wojsk radzieckich do Bisztynka w Paluzach żołdacy obrabowali tamtejszą plebanię, a ludziom w niej przebywającym zabierali głównie zegarki. Na podwórzu rozstrzelali księdza Johannesa Marquardta a jego ciało wyrzucili w gąszcz zarośli zamarzniętego stawu. Znaleziono je dopiero w maju 1945 r. i dopiero wówczas pochowano.

W parafii w Sątopach powtórzyła się sytuacja z I wojny kiedy to Rosjanie (Kozacy) zabili proboszcza Wernera za to, że użył dzwonu kościelnego. 30 stycznia 1945 r. ich ofiarą padł ksiądz Franz Ludwig. Żołdacy wzięli sobie jeszcze za cel figurę ukrzyżowanego Chrystusa. Metalowa rzeźba na krzyżu przed kościołem do dziś ma widoczne ślady po kulach. Ks. Franz Ludwg został zastrzelony m.in. dlatego, że nocą bronił skutecznie przed pijanymi żołnierzami dziewcząt przebywających na plebanii.

Podobny los spotkał księdza Franza Zagermanna z Unikowa. On zginął 25 lutego 1945 r. Od końca stycznia ochraniał go, w pewnym sensie, oficer radziecki, który lubił rozmawiać z księdzem i sama jego obecność w domu kościelnego, chroniła też innych ludzi tu zgromadzonych przed rabunkami, gwałtami i śmiercią. Oficer ten nie pojawił się jednak, w tym domu, właśnie 25 lutego...

4 lutego rozstrzelany został ksiądz Adalbert Prothmann, proboszcz w Prositach i przebywający tam zakonnik Teodor Kortendieck MSC. Czerwonoarmiści zabili w Prositach ponad 30 innych osób, które pochowano w zbiorowej mogile. Ciało księdza wydobyto z niej wiosną 1945 i pochowano przy wejściu do kościoła, w miejscu, które wyznaczył sobie za życia.

Aktualnie trwa proces beatyfikacyjny wymienionych wyżej, zamordowanych księży.

Zbrojny konflikt MO z Armią Czerwoną
i... gumowy młotek

Przez lata kolportowano w Bisztynku informacje o tym, że to czerwonoarmiści spalili ponad 80% zabudowy starego miasta, czyli zabudowania w dawnym Rynku. To tylko część prawdy, bo część budynków rzeczywiście spłonęło w dniach „wyzwalania”. Jednak jeden z głównych budynków, czyli Ratusz Miejski spłonął 13 września 1939 r. i nie miało to nic wspólnego z działaniami wojennymi. Podpalił go pijany mężczyzna, mieszkaniec Bisztynka za co dostał 2 lata odsiadki. Po pożarze rozebrano10 budynków okalających ratusz z zamiarem odbudowy ratusza w jego średniowiecznej bryle. Ratusz i te 10 budynków doliczono w PRL do strat wojennych a w latach III RP tych informacji nie sprostowano.

Wiele budynków w Rynku ocalało, albo było tylko częściowo uszkodzonych. Tak było z hotelem Bischofsteiner Hof, który związany jest z... wywołaniem zbrojnego konfliktu polskiej Milicji Obywatelskiej z radzieckimi żołnierzami. Po oddaniu miasta polskiej administracji wciąż stacjonowali w nim radzieccy żołnierze. Jeden z nich został przyłapany na próbie zgwałcenia dziewczyny w pomieszczeniach tego hotelu przez miejscowego komendanta milicji. Komendant widząc co się dzieje bez wahania zastrzelił gwałciciela. Gdy jego koledzy dowiedzieli się o tym, zaatakowali posterunek MO mieszczący się wówczas w dawnym banku. Strzelanina podobno trwała kilka godzin. Ostatecznie jakoś udało się dojść do zawieszenia broni i uspokojenia sytuacji. Historia ta jednak dowodzi, że ogromny budynek (jak na warunki miasteczka) hotelu stał jeszcze gdy w mieście pojawiła się polska administracja. Ten budynek pamięta też pani Anna – mieszkanka Bisztynka. Zapamiętała go, bo po raz pierwszy w życiu widziała wtedy... gumowy młotek. - Tym młotkiem ostukiwano ściany hotelu. Robiła to jakaś komisja elegancko ubranych ludzi. Po ostukaniu części ścian padła komenda „rozbierać, cegła jest dobra!” Ta dobra cegła trafiła na odbudowę Warszawy, tak jak i cegła z wielu innych budynków.

W Bisztynku dziś mamy dowodzącą tego tablicę, wmurowaną w ścianę domu kultury wybudowanego w ramach wdzięczności za ofiarność społeczeństwa Bisztynka na Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy.

Zupełnie inną sprawą jest, że przedsiębiorczy, nowi mieszkańcy miasteczka i okolicznych wsi, bardzo szybko doszli do wniosku, że część cegły wcale nie musi trafić do stolicy i trafiała na ich prywatne gospodarstwa. Do dziś krążą legendy o tych, którzy dzięki cegle z rozbieranych kamienic dorobili się pokaźnych majątków. Wszelkie próby wyjaśniania do kogo cegła trafiła powodują jeszcze obecnie albo wymowne milczenie, albo otwartą agresję. Tak jak pytania o gwałty i zbrodnie popełnione przez „nowych mieszkańców” na niemieckich dziewczętach w Prositach i okolicach Sątop. Te epizody nadal są ściśle strzeżoną tajemnicą konkretnych rodzin i osób...


Obce wojska
na terenie obcego państwa

Bisztynek – jak wspominałem na początku – nigdy nie rozwinął się do stanu sprzed II wojny światowej, ale nie tylko Armia Czerwona jest temu winna. Co prawda to podobno oni zwinęli tory kolejowe linii przebiegającej przez miasto i „zabrali je do niklowania a potem nigdy nie oddali” choć i ten żart, funkcjonujący w miasteczku, wcale nie musi być prawdziwy.

Pora też wyjaśnić dodatkowy element historii nie tylko Bisztynka, ale i wielu innych miast Prus Wschodnich. Czy żołnierze radzieccy wiedzieli, że w Bisztynku ma być Polska a w Gierdawach ZSRR? Paradoksalnie, odpowiedzi na to pytanie udzielił mi olsztyński oddział IPN, gdy zwróciłem się do tej instytucji, przed kilku laty, z prośbą o wyjaśnienie okoliczności zbrodni w gospodarstwie Katheriny Schultzki. Dział śledczy IPN odpisał mi wówczas, że nie będzie się sprawą zajmował, bo „domniemana zbrodnia popełniona została przez żołnierzy obcych wojsk na terenie obcego państwa”. IPN mia rację. Wojska były radzieckie a teren III Rzeszy. Nie można się zatem dziwić, że wojskowi na miasteczko nacierali i walczyli z nienawiścią do ówczesnego wroga. To oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia wojennych zbrodni, których też się niewątpliwie i masowo dopuścili.

W przypadku Bisztynka tego co zdarzyło się 29 i 30 stycznia 1945 roku nie można nazwać „wyzwoleniem”, poza kilkunastoma osobami pracującymi w okolicach przymusowo. To było zajęcie miasta na terenie obcego i wrogiego państwa. Jest jednak uprawnione określanie miasteczka i terenu dzisiejszej gminy mianem „terenów odzyskanych” co tak kultywowano w okresie PRL. Bisztynek leży wszak na Warmii, która od1466 do 1772 roku była częścią Królestwa Polskiego.

To jednak temat na kolejną publikację.

Andrzej Grabowski
a.grabowski@gazetaolsztynska.pl

]kliknij tutaj[/url]

Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna

Źródło: Gazeta Olsztyńska

Komentarze (14) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. beata #1690662 | 84.153.*.* 15 mar 2015 22:34

    interesuje w ktorym miejscu bylo gospodarstwo Katheriny Schultzk. Moja mama mowila ze kolo szkoly ale chyba nie. Pozdrawiam

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. ? ... Kiedyś z Górowa #1657663 | 195.136.*.* 6 lut 2015 13:28

      Historia z "gumowym młotkiem" mówi o tym, o czym pisałem Panu przy okazji górowskiego ratusza http://gorowoilaweckie.wm.pl/198271,Star e-zdjecie-ratusza.html#axzz3QtcNlmTt . Nasze najlepsze kamieniczki stoją dziś na warszawskiej Starówce ....... oraz na "nowych" osiedlach domków z lat 50-tych i 60-tych budowanych przez ówczesnych prominentów.

      Ocena komentarza: warty uwagi (13) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (3)

      1. kurt #1655973 | 5.147.*.* 4 lut 2015 21:21

        Man kann die Menschen aus der Heimat vertreiben,aber nicht die Heimat aus den Menschen,unrecht bleibt unrecht.

        Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

      2. TO dopiero dziura #1653966 | 88.156.*.* 3 lut 2015 07:23

        Bisztynek he he

        Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz

      3. Kanada #1652846 | 5.147.*.* 1 lut 2015 22:33

        Czytaj ksiazki wypedzonych to poznasz prawde o tych terenach panie Grabowski,bo zeby znac prawde to trzeba wszystkie ksiazki czytac,a nie tylko Polskie ksiazki i na tej podstawie pisac pol prawdy.Jast wiele ksiazek sa w jezyku angelskim.

        Ocena komentarza: poniżej poziomu (-9) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (2)

        Pokaż wszystkie komentarze (14)
        2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5